Opowieść mamy nastolatki

Tak naprawdę, mogłabym napisać książkę o moich doświadczeniach z dzieckiem, które ma zdiagnozowany mutyzm wybiórczy. I jak na razie ta opowieść nie ma szczęśliwego zakończenia. Może dlatego, że problem nie leży tylko i wyłącznie w mutyzmie, ale związany jest też z szeregiem innych lęków. Ale od początku.

K. urodziła się pewnego zimowego poranka w szpitalu, trochę za wcześnie, ale nie została zakwalifikowana jako wcześniak. Start miała niezbyt dobry, bo urodziła się w szpitalu, gdzie dzieci były na osobnej sali, przynoszone co 3 godz. na karmienie. Na dodatek nie chciała ssać piersi i była dokarmiana butelką.

opowieść mamy nastolatkiJako niemowlę była dość marudna, często wychodziłam z nią na spacery, bo w domu płakała, kwękała. Rozwijała się prawidłowo. Szybko zaczęła mówić i od razu mówiła ładnie.

Gdzieś w okolicach 2-go roku życia zaczęła bać się hałasów różnych urządzeń mechanicznych, jednak najbardziej przerażała ją kosiarka i piła mechaniczna.

Była nieśmiała, nie odzywała się do obcych, ale jak kogoś polubiła, potrafiła za nim chodzić i paplać jak najęta.
W wieku ok 3 lat byłam z nią u psychologa właśnie z powodu lęku przed hałasem. Z panią psycholog rozmawiała za moim pośrednictwem, odpowiadała na pytania, ale po cichu i zwracała się do mnie. Pani psycholog stwierdziła, że nie ma powodu do niepokoju, jest nieśmiała i wrażliwa, ale wszystko w granicach normy, ponadprzeciętnie inteligentna.

Od małego dziecka miała silną potrzebę akceptacji i duży lęk przed izolacją. Nie potrafiła bawić się w grupie, ale z pojedynczym dzieckiem (na ogół były to dziewczynki) bawiła się bardzo chętnie. Najbardziej była związana ze swoją o dwa lata starszą kuzynką (ale widywały się rzadko, bo mieszkamy w różnych miastach), a na osiedlu gdzie mieszkałyśmy zaprzyjaźniła się z dziewczynką o 3 lata starszą (chodziła do niej do domu bawić się, chociaż do jej rodziców się nie odzywała).

Do przedszkola nie chodziła, ja nie pracowałam, to po pierwsze, system prywatnych przedszkoli był jeszcze w powijakach, a w państwowym nie było miejsca. Wprawdzie jako 3 -latka została przyjęta do państwowego przedszkola na sąsiednim osiedlu, ale ja stchórzyłam jak pani dyrektor przedszkola na zebraniu rodziców powiedziała, że nie akceptują tego, żeby dziecko stopniowo oswajać z życiem przedszkolnym, zostając z nim na początku.

W wieku 5 lat (ja byłam w ciąży z drugim dzieckiem) została przyjęta do osiedlowego przedszkola na wyjątkowych warunkach, do grupy dzieci z zerówki. Bardzo tam nie lubiła chodzić (szła do przedszkola z płaczem), mimo że zostawała tam krótko. Nie bawiła się z dziećmi, bardzo mało się odzywała. Jak później mi opowiedziała (po paru latach) jedna pani w przedszkolu (pomoc) straszyła ją, że jak będzie płakać to mama po nią nie przyjdzie.

Do zerówki zapisałam ją do szkoły. Szkoła była integracyjna, ale oddział zerówkowy nie. Córka trafiła na grupę dość niesfornych dzieci (zwłaszcza chłopców) z którymi pani, będąca w wieku przedemerytalnym sobie nie radziła. Ale K. bardzo chciała iść do zerówki, bo chciała poznać nowe koleżanki. W zerówce odzywała się do pani i do koleżanek, chociaż te trochę jej dokuczały, bazgrały jej po rysunkach, raz zamknęły ją w ubikacji i nie chciały wypuścić. Wychowawczyni nie potrafiła rozwiązać tych problemów, chociaż wyłapała pewne nieprawidłowości i zakwalifikowała K. do wizyty u psychologa i psychiatry.

Trafiliśmy do psychiatry, który postawił diagnozę mutyzm wybiórczy, ale „jak to ugryźć”, tego już nie powiedział. Ograniczył się jedynie do przepisania recepty na hydroksyzynę z względu na liczne lęki. Leku nie wprowadziliśmy, mój mąż nie zgodził się na farmakoterapię.

Tak więc, córka do pierwszej klasy poszła z taką diagnozą, a ponieważ nie nawiązywała z obcymi kontaktu wzrokowego podejrzewano ją też o autyzm. Tylko dzięki tym podejrzeniom mogła mieć wydane orzeczenie o potrzebie kształcenia specjalnego i poszła do klasy integracyjnej. W szkole, w nowej klasie, nie odzywała się do nikogo. Jednak po latach ocenia, że ten etap edukacji był w sumie najlepszy ze wszystkich poziomów szkolnych.

W pierwszej klasie córka miała przyznaną rewalidację w szkole, spotkania z panią psycholog raz, albo dwa razy w tygodniu (nie pamiętam dokładnie) i ta forma terapii przynosiła efekty. K. lubiła panią, czuła się coraz lepiej i swobodnie w jej towarzystwie, nawet zaczęła podobno nucić po cichu. Pod koniec pierwszej klasy, ze względów finansowych szkoła odwołała zajęcia. Równocześnie do nas domu przychodziła pani psycholog (młoda wtedy dziewczyna tuż po studiach), która mocno zaangażowała się w terapie córki, czytała porady po angielsku, jak postępować z dzieckiem z mutyzmem wybiórczym. Po roku takich zajęć K. zaczęła się odzywać do Pani psycholog. Później był etap (w domu) wprowadzania rozmowy z koleżankami z klasy. To też się udało. Pani psycholog była też chętna do uczestnictwa w zajęciach K. w szkole, ale ponieważ nie mieliśmy żadnego formalnego wsparcia (szczerze mówiąc, nie wiedziałam, czy tak można), to się nie udało. Tak, że na etapie podstawówki córka rozmawiała w szkole z koleżankami, ale tylko na ucho lub szeptem, z kolegami i nauczycielami nie rozmawiała. Pozwolono jej nagrywać w domu odpowiedzi ustne i odgrywać to w szkole (co też nie było dla niej łatwe, podobno chowała się wtedy pod ławkę), a jak wymagano od niej w szkole, na lekcji odpowiedzi mówiła do koleżanki szeptem i ta powtarzała na głos.

W domu, jak przychodziły do niej koleżanki, rozmawiała swobodnie.

W szóstej klasie zaczęła do nas do domu przychodzić nauczycielka K., która była jej wychowawczynią i równocześnie nauczycielem wspomagającym (córka, przez całą podstawówkę miała orzeczenie o specjalnych metodach kształcenia), by K. się do niej też odezwała. W tym procesie uczestniczyła również nasza zaznajomiona Pani psycholog. Córka zaczęła się odzywać również do wychowawczyni.
Podczas całego procesu edukacji szkolnej chodziłyśmy też po różnych państwowych i prywatnych poradniach psychologicznych, ale tam proponowano nam jedynie (do 10 r. życia K.) terapię rodzinną, która nie przynosiła żadnego efektu, a później terapię indywidualną w poradni, też bez efektu. Kilka razy specjaliści sami rezygnowali z terapii widząc, że nie ma żadnych postępów.

Po zakończeniu szkoły podstawowej K., bardzo chciała zacząć „normalnie” funkcjonować w środowisku szkolnym, dlatego chciała zmienić szkołę, równocześnie chciała iść do gimnazjum ze swoją przyjaciółką. Wybrały renomowaną szkołę w mieście. Córka chodziła tam rok, odzywała się do nauczycieli i uczniów, ale nie czuła się tam swobodnie, to była duża, tłoczna i gwarna szkoła, musiała do niej dojeżdżać zatłoczonym autobusem. Na domiar złego K. zaczęła chorować na nerwicę natręctw.

Przenieśliśmy ją więc do małego, społecznego gimnazjum, na obrzeżach miasta, 10 min drogi samochodem od naszego domu. W pierwszym momencie wydawało się, że jest to strzał w dziesiątkę. Córce się tam spodobało, osiągała dobre efekty w nauce, koleżanki ją lubiły. Jednak w trzeciej klasie nastąpił regres, nerwica u córki się nasiliła, nie chciała chodzić do szkoły, chorowała. W poradni psychologicznej polecono nam załatwić nauczanie indywidualne. Jednak dyrekcja nie chciała się na to zgodzić ( z powodów finansowych). To był bardzo stresujący dla nas czas. Z jednej strony presja trzeciej klasy (koniec gimnazjum, egzaminy gimnazjalne, wybór nowej szkoły), a z drugiej strony mur niezrozumienia. Pani dyrektor proponowała przeniesienie do gimnazjum rejonowego. W końcu udało nam się załatwić córce nauczanie indywidualne, pod warunkiem, że sami będziemy opłacać jej naukę (oczywiście nieoficjalnie). Tym sposobem K. skończyła gimnazjum, przystąpiła do egzaminów i mogła kontynuować naukę.

Jednak to nie koniec problemów i rozczarowań. Córka jest mądrą i bardzo ambitną osobą. Ze względu jednak na problemy zdrowotne nie zawsze osiąga takie efekty, jakich by sobie życzyła i które zaspokajałyby jej ambicje.
Chciała dostać si do dobrego liceum na profil biologiczno–chemiczny. Jednak to jej się nie udało. Była rozpacz, rozżalenie („nic mi się w życiu nie udaje, wszystkie koleżanki dostały się tam gdzie chciały, tylko ja nie”) no i oczywiście od razu reakcja organizmu – pogorszenie stanu zdrowia (problemy psychiczne wynikające z niskiej samooceny, niespełnienia oczekiwań).

Ostatecznie K. poszła do jednego z lepszych liceum, do klasy o profilu biologiczno – geograficznym, ale ponieważ to nie był jej wymarzony kierunek nie była pozytywnie nastawiona do takiego wyboru. Oczywiście dla mnie też to był czas pełen stresów i obaw. Nie wiedziałam jak mam postępować, czy mówić kadrze nauczycielskiej o problemach córki, czy nie. Z jednej strony K. sama chciała, żeby nikt nie wiedział o jej problemach społecznych, więc będąc na rozmowie z P. dyrektor tegoż liceum nie wspomniałam o jej chorobie (poza tym obawiałam się, że jak dyrekcja dowie się, że ma przyjąć dziecko z zaburzeniami psychicznymi, to nie będzie tego chciała zrobić, przecież już raz spotkaliśmy się z niezrozumieniem). Z drugiej strony przypuszczałam, że nie będzie jej łatwo odnaleźć się w nowej szkole, jednak miałam nadzieję, że to się uda. Okazało się jednak, że jest to chyba najgorszy etap edukacyjny. Mnóstwo niepowodzeń i błędów.

A jakże, nie obyło się bez problemów. Wcześniej, ponieważ córka zaczęła unikać chodzenia do szkoły (bała się odpytywania na forum całej klasy, ponoć jak czytała coś po cichu to się z niej naśmiewano, źle znosiła wszelkiego rodzaju porażki, np. niepowodzenia w nauce matematyki, czy fizyki), została poproszona na rozmowę do pani pedagog. Niby sympatyczna i wspierająca osoba, ale też zadała K. pytanie czy być może nie wykorzystuje swojej choroby po to, żeby mieć jakieś ułatwienia i korzyści?

Później jeszcze zanim komisja z PPP podjęła decyzję w sprawie nauczania indywidualnego córki, poproszono mnie na spotkanie do szkoły, gdzie w obecności dyrekcji i wychowawczyni odpytywano mnie jakie to córka ma problemy w szkole i zasugerowano, żebym przeniosła ją albo do liceum prywatnego, gdzie niby kadra bardziej miałaby możliwość dostosowania nauczania do potrzeb córki, albo (co wg prześwietnej komisji byłoby najlepszym rozwiązaniem) do szpitala psychiatrycznego, gdzie można by połączyć terapię z nauką. Ja nawet w swej uległości byłam w szpitalu psychiatrycznym dla dzieci i młodzieży w naszym mieście, ale po pierwsze odstraszyły mnie warunki lokalowe (przygnębiające), po drugie nikt ze specjalistów z którymi miałam styczność nie potrafił mi doradzić i przekonać, że to będzie słuszne posunięcie, nikt nie miał pewności, że to pomoże. Jeszcze na koniec spotykania pani z poradni powiedziała, żeby K. do czasu uzyskania orzeczenia spróbowała chodzić do szkoły. Wtedy jej wychowawczyni (w sumie życzliwa i sympatyczna kobieta) wtrąciła, że ona zadzwoni do córki i przekona ją żeby chodziła do szkoły i że porozmawia z nauczycielami, żeby jej nie odpytywali w tym czasie. Ja wtedy zastrzegłam, że K. może nie chcieć rozmawiać z wychowawczynią przez telefon (miała z tym duży problem, rozmawiała telefonicznie, ale tylko ze znanymi sobie dobrze osobami). Pani z poradni naskoczyła na mnie, że ona wychowała dwóch synów, ale żaden z nich nie powiedziałby, że nie chce rozmawiać ze swoją nauczycielką. I tak znów wyszłam na złą matkę, która nie potrafi wychować dobrze dziecka. A zabrakło mi refleksu, żeby spytać, czy jej synowie też cierpieli na mutyzm wybiórczy.

Koniec końców K. skończyła pierwszą klasę ucząc się indywidualnie. Poradnia jednak zastrzegła sobie, że to ostatni rok takiej formy nauki i że K. powinna poddać się intensywnej terapii. Córka tego nie chciała, była zrażona do wszelkiego rodzaju specjalistów, czuła się niezrozumiana i posądzana o manipulację.

Zatem po pierwszej klasie nie składałam już wniosku o nauczanie indywidualne. Do drugiej klasy miała już chodzić normalnie z całą klasą. Wtedy córka stwierdziła, że ona jednak nie da rady skończyć liceum w tej szkole, a poza tym chciałaby jednak uczyć się na profilu biologiczno-chemicznym. Chciała żeby ją znów przenieść. No wiec udało się znaleźć taką klasę z wolnym miejscem w innym liceum (słabszym w rankingach). Ale tu też porażka, bardziej „merytoryczna”, liczne niepowodzenia w nauce, dużo nieobecności (zawsze pod wpływem stresu K. „siadała” odporność), znów niezrozumienie ze strony nauczycieli i po pierwszym semestrze nauki K. powiedziała, że ma dość, nie da rady dalej chodzić do szkoły. Pani dyrektor zaproponowała, że K. może ze względów zdrowotnych zrobić sobie przerwę i zostanie ponownie przyjęta do 2-giej klasy po wakacjach, ale córka nie chciała. Zraziła się do tamtejszych nauczycieli. Postanowiła po wakacjach zakończyć edukację w Lo dla dorosłych. Znów wytrzymała tam tylko pół semestru (zaliczyła go), bała się ludzi którzy tam się uczyli (chyba wszyscy byli od niej starsi), stwierdziła że nauczyciele tam uczący nie przygotują ją dobrze do matury.

Tak więc wróciliśmy do poprzedniego liceum, zaliczono K. semestr i udało się na dalszą część nauki załatwić nauczanie indywidualne (szkoła podlega pod inna poradnię). Tym sposobem K. skończyła szkołę, zdała maturę (nawet egzaminy ustne), ale lata złych doświadczeń poskutkowały tym, że ma bardzo niską samoocenę, czuje się samotna (wszystkie koleżanki mają chłopaków i nie mają dla niej zbyt wiele czasu), boi się przyszłości i dorosłego życia. Czy tak wygląda niedostosowanie społeczne…

X